Historia jednej rabatki
co nie znaczy, że na jednej się skończyło...
Dziękuję Wam za słowa pociechy.
Nigdy nie myślałam, że jedna włochata istotka wywoła tak bardzo tęsknoty. Zupełnie nie mogę się opanować, rycze i rycze. Mąż zrobił grobek w cienistym zakątku i nawet lampkę założył. Też płacze. Kurcze,jakby to nasze dziecko było.
Ale to był kociak, który sam nas sobie wybrał, ok 3 miesiące miał jak w naszym rowie usiadł i czekał na nas głośno miałcząc. Był taki wesoły, chodził ze mną do sklepu i razem z psem na spacer. Bardziej przy nodze chodził niż nas pies. I wiecie, on nie miałczał, on mówił i opowiadał.
W sobotę leżał na tarasie, ale zwykle przez dzień polegiwał. Jednak nic nie jadł. Wieczorem zwymiotował, pojechaliśmy do całodobowej kliniki weterynaryjnej. Toluś dostał kroplówkę, witaminy, antybiotyk i lekarz kazał nam przyjechać w niedzielę między 9-12 na następną dawkę i pobrać krew na przeciwciała białaczkowe. Całą noc poiłam Tolusia przez strzykawkę. Przed 6 rano chciał mi coś powiedzieć, ale tylko podniósł główkę i otworzył pyszczek, jakby chciał zamiałczeć. I nie mógł ustać na łapkach. Uszka miał bardzo zimne. Zawinęłam go w ręczniczek i zawołałam mężą, że musimy jechać już teraz. W drodze do szpitala Toluś zmrał mi na rękach.
Dlaczego ja nie poszukałam jakiegoś innego lekarza? Zaufałam jednemu, a on nawet nie wie co kociętu było.
To było takie kocię co wszędzie ze mną chodziło, czekał jak przyjdę z pracy, rano jak wychodziłam do pracy to zawsze już był pod drzwiami, wychodził mi na ramiona i tulił się na dzieńdobry.
Tak bym chciała żeby wrócił, już nigdy nie będzie tak samo...


  PRZEJDŹ NA FORUM