Ogrodowe Wawika
Zabijanie ryb nie jest rzeczą przyjemną, aczkolwiek niekiedy konieczną.
Był schyłek lat osiemdziesiątych ubiegłego stulecia. W wannie pływały sobie dorodne dwa karpie. Pływały, bo jako matka chciałam zrobić przyjemność dzieciom, że mają rybki.
Jakoś tak byłam pewna, że przecież mam męża. A mąż, wiadomo, głowa rodziny, mężczyzna dbający o wyżywienie... Moja pewność legła w gruzach w dzień Wigilii.
Mój brat w tym okresie wrócił właśnie z Ameryki z Pucharem Vice Mistrza Świata w Kung-Fu Wu-Szu, w konkurencji Walki Wręcz. Tatuś, który zawsze zajmował się uśmiercaniem wigilijnych karpi, był sparaliżowany. A karpie sobie pływały. W wigilijny poranek poszłam dwa pietra wyżej do mojego brata z prośbą o zabicie ryb.
- No coś ty, w życiu nie zabiję karpia.- usłyszałam od brata.
- Ale Adaś, przecież umiesz walnąć rybę. Ludzi walisz połbie, a karpia nie zabijesz?
- Mistrzostwa to co innego, a te karpie mi nic nie zrobiły.
Poszłam sobie do domu z mocnym postanowieniem, że ja nieodrodna córka swojego ojca, asystująca co roku przez lat 25 przy tłuczeniu wigilijnych karpi, muszę sobie poradzić sama.
Wzięłam taboret z kuchni, gazetę "Dziennik Polski", tłuczek do mięsa i rozpoczęłam walkę na śmierć i życie.
Tak mi tych ryb było szkoda, że po całym procederze karpie wyglądały jak szczupaki, ze spłaszczonymi mocno głowami. Waliłam tym tłuczkiem na wszelki wypadek, żeby jednak nie ożyły, jak będę je kroić.

Sory Wawiku za offa wesoły



  PRZEJDŹ NA FORUM